poniedziałek, 20 czerwca 2016

Janusze chińskiego biznesu

 No więc [zdania nie zaczyna się od "no więc"] byliśmy w Szanghaju. Sam Szanghaj jest odjazdowy, i poza jedną główną ulicą wcale nie tak zatłoczony jak straszyli, i oczywiście mógłbym wrzucić sto pięćdziesiąt zdjęć z Szanghaju, móglbym napisać o wielkomiejskim klimacie Nanjing Road i futurystycznych budynkach The Bund, mógłbym napisać o Pani, co nadziera się ze swojego kiosku z lodami “BINJILIIIIIIIING”, niemal dokładnie tym samym tonem głosu, co każda jedna ekspedientka polskich wakacyjnych kurortów woła “LODYYYYYYYYY”, mógłbym opisać napotkany w parku zespół instrumentów dętych co sobie urządzili przesympatyczny, spontaniczny koncert ze spontanicznym dyrygentem w stroju cokolwiek domowym, i jeszcze wiele, wiele innych rzeczy, ale i tak najciekawiej było w drodze powrotnej.
Zaczęło się od kilkugodzinnego opóźnienia, plus generalnej dezinformacji i nieogarnięcia co jest przyczyną opóźnienia, okazało się że ostatecznie pogoda, choć nie wiedzieć dlaczego wersja zmieniała się co pół godziny z “air traffic congestion” na “weather conditions” i odwrotnie. Niemniej, w końcu dolecieliśmy do Kantonu, tyle że za późno, aby załapać się na jakikolwiek autobus. Co było pewnym problemem, gdyż następnego dnia o ósmej rano mieliśmy zajęcia. No cóż, trzeba było się wykosztować na taksówkę, pozostawał wybór między “taryfą” a prywatnymi kierowcami, gdzie można teoretycznie ponegocjować, a oni zejdą trochę z ceny. Wybraliśmy tę drugą opcję, I po niedługim czasie pluliśmy sobie w brody. Za to jaką plejadę osobistości mieliśmy okazję poznać!
Przydybał nas cwaniaczek o aparycji i manierach “janusza chińskiego biznesu”. Że będzie to cwaniaczek i że mu się oczy zaświecą monetami na widok białych to akurat wiedzieliśmy, natomiast clue było takie, że nalezy wynegocjować cenę przed wejściem do samochodu. Co się udało, więc przez chwilę czuliśmy się bezpiecznie. Dopóki po pół godzinie, jak się okazało, krążenia po Kantonie nie wysiedliśmy nie wiadomo gdzie, pod bezimiennym wiaduktem. Odruchowo zaczęliśmy sprawdzać czy mamy wszystkie dokumenty, portfel, i tak dalej. Mamy, ale nadal nie bardzo wiadomo o co chodzi. W końcu wywnioskowaliśmy że cwaniaczek nie miał zamiaru nas zawieźć do samego Zhaoqing, a był “szefem” i jednocześnie naganiaczem, któremu musieliśmy odpalić połowę sumy, a drugą “tamtemu drugiemu”, I to dopiero on miał nas zawieżć do celu. No żeż kurwa. To nie jeden janusz biznesu, a jakieś pierdolone konsorcjum januszy chińskiego biznesu.
A ten drugi. Ten drugi to dopiero była postać.
Mówił dużo i seplenił, poza tym trochę jechało mu z gęby, a przy tym zmęczeniu i nerwach to nawet “bardzo trochę”. Poza tym zdawał się wesoły i rubaszny, co może byśmy jeszcze zaakceptowali, gdyby po prostu, bez ceregieli zechciał nas zabrać do celu. Jemu jednak otrzymana dola nie stykała, i postanowił czekać jeszcze ze czterdzieści minut na potencjalnych klientów, co już doprowadzało nas do skraju cierpliwości. Znalazł panią z dzieckiem, zatem my do niego, naszym bardzo prostym mandaryńskim, że w sumie miały być jeszcze dwie osoby, no to są, więc na co czekamy. On do nas z kolei po kantońsku, a o ile po mandaryńsku rozumiem co piętnaste słowo osoby która mówi normalnie, czyli szybko, to po kantońsku rozumiem co czterdzieste. Ale wywnioskowaliśmy w końcu, że dziecko się w sumie za czwartą nie liczy, i w ogóle to jak dopłacimy jeszcze stówę, to śmigamy od razu. Nie no, ta zniewaga krwi wymaga, powiedziałem sobie, tylko że jeszcze nie umiemy przeklinać po chińsku, więc wydusiliśmy z siebie zajebiście przekonującą wypowiedź: “ - Już kupiliśmy [miało być: “Już zapłaciliśmy”, ale mi się pochrzaniło]. Nie chcemy czekać. Jutro o ósmej rano mamy lekcję”. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zadziałalo to niczym hasło “kurwa” w Seksmisji, i ruszyliśmy. Tyle że chyba to nie treść zadziałała, a to, że jestem o głowę wyższy od każdego Chińczyka z południa, plus głęboka desperacja w oczach.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie zaczęli rozmawiać. Kantoński to piękny język, śpiewny, ale nie przed drugą w nocy, kiedy i tak już jesteś wkurwiony, a w zasadzie to nadal nie wiesz czy dojedziesz, bo za cholerę nie ufasz temu kolesiowi za kierownicą. W takiej sytuacji “muzyka tego języka” to coś jak kompozycje zespołu Kombii w wykonaniu Rafała Brzozowskiego, któremu akompaniuje zespół twoich kumpli z drugiej klasy LO, którzy wkładają w to co robią mnóstwo pasji, za to zero umiejętności.
A około drugiej... Około drugiej ZNOWU wysiedliśmy, tym razem w środku niczego, na autostradzie. W zasadzie już nawet nie mieliśmy się siły zastanawiać czy wrócimy z portfelem i wszystkimi organami, po prostu zrezygnowani czekaliśmy na bieg wydarzeń. A okazało się po prostu że ów “byznesmen” stwierdził, że już mu się nie opłaca jechać do samego Zhaoqing – albo nie znał za bardzo drogi – więc przydybał kolejnego taksówkarza, odpalił mu jakąś część, I to dopiero ten trzeci zawiózł nas do celu.
Dopiero ten trzeci był w miarę normalny, dojechał sprawnie, a przede wszystkim NIC NIE MÓWIŁ, za co bym go wręcz zapewne wycałował, gdybym miał więcej siły. I już o trzeciej w nocy, po ponad trzech godzinach jazdy z Kantonu, zamiast, jak być powinno, mniej niż dwóch, z perspektywą zajęć o ósmej rano w innej części miasta, mogliśmy się delektować około dwu i pół godzinnym snem. A przede wszystkim radością że mamy wszystkie nerki.

piątek, 22 kwietnia 2016

Zakupy

Obadałem niedawno chińskie allegro (Taobao). Ono ma ten feler, że jest po chińsku, jednak udało mi się je ogarnąć za pomocą "domyślania się", metody prób i błędów oraz Google translatora. W ten sposób zakupiłem sandały, które są tanie, wygodne i pasują. Rozochocony postanowiłem zrealizować dawno planowany zakup i kupić najprostszą na świecie drukarkę atramentową. Okazało się że moje pojęcie "drukarki", jako "technicznego debila" (copyright do frazy:  osobisty ojciec) jest cokolwiek wąskie i musiałem przedzierać się przez tonę drukarek 3D, drukarek śmakich, owakich, niewiadomojakich zanim znalazłem coś co wyglądało znajomo. Rozochocenie poprzednim udanym zakupem trzymało się mnie jednak nadal, i postanowiłem nie wrzucać opisu drukarki w translatora i skupiłem się na tym, że wygląda jak drukarka i drukuje na papierze. Poklikałem, zakupiłem, zwyciężyłem. Następnego dnia dostaję trzy połączenia z tego samego, nieznanego numeru. Myślę, jest jakaś awaria, tylko jaka.

No niestety facet śmiga po ichniemu, bo po jakiemu ma śmigać.Ja też próbuję po ichniemu, ale "śmiganiem" bym tego nie nazwał.
Wyglądało to mniej więcej tak:

- Halo? (niezrozumiały potok słów)
- Yyyy... eeee... nie rozumiem.
- (niezrozumiały potok słów) taobao (niezrozumialy potok słów) nie rozumiesz po chińsku?
- Aaaa, taobao... nie, nie rozumiem po chińsku.
- (niezrozumiały potok słów)
- (rozłączam się)

Potem dostaję sms-a, z którego, po wrzuceniu w translatora, wynika że facet jest ciężko zdziwiony że jakiś przypadkowy obcokrajowiec z Guandong chciał akurat TEN produkt. No to sprawdzam jeszcze raz, tylko tym razem wpadam na to, aby wrzucić nazwę produktu w tłumacza. Okazuje się, że kupiłem minidrukarkę do paragonów. No to teraz jest awaria, gdyż Chińczyka pod ręką brak, a trzeba działać szybko, gdyż nie uśmiecha mi się przepierdzielić dwóch stów na zostanie rekinem chińskiego biznesu, którym nigdy nie zostanę. No więc kminię, tłumaczę, pocę się i sporządzam na piśmie frazy które spróbuję powtórzyć przez telefon. Prawdopodobnie zabrzmiało to jakoś tak:

- Yyy... eeee... haloooo? No bo ten... bardzo strasznie przepraszam... ja popełnić błąd... nie chcieć turkawka jednak... odwołać zakup możliwe?
- Teraz to ja nie rozumiem...
- nie chcieć turkawka. Nie-chcieć. Błąd. Odwołać? Proszę.
- (niezrozumiały potok słów, ale miałem wrażenie, że ciężko wzdycha)
- (rozłączam się)

Ostatnia szansa. Piszę esemesa, skrupulatnie i w pocie czoła kopiując z translatora znaczek po znaczku, z których żadnego nie znam.

Ufff. Zrozumiał. Transakcja wstrzymana.

Poszedłem po rozum do głowy i zamiast "printer" w wyszukiwarce wpisałem "ink printer". Poklikałem. Zakupiłem. Sukcesu nie ogłaszam. Czekam na paczkę.

niedziela, 27 marca 2016

Cirrusy

Pierwszy raz od miesiąca chińskie niebo jest niebieskie.
Widzę wszystko, lecz zamiast odgłosów otoczenia
słucham polskich piosenek o nastolatkach,
które umazały się sosem tysiąca wysp i płaczą, 

że żaden chłopak na nie teraz nie spojrzy.
W centrum handlowym spotykam dziewczynę w czymś,
co przypomina różową piżamę frotte.
Zdjąłbym słuchawki i spytał się: czy tak bardzo podnieca cię

kapitalizm, że czujesz się tu jak w domu? Ale i tak
nie dogadam się w jej narzeczu.
Tak jak ze starszą kobietą przy śmietniku
(w zależności od przyjętej narracji:

grzebie w śmieciach lub segreguje śmieci).
Tak jak z kobietą, która częstowała mnie
pierogami domowej roboty (umiałem jedynie powiedzieć
czy smakuje i czy chcę więcej).

Przypomniała mi rozmowę z babcią, ostatnią
przed wyjazdem: Podgrzać ci jeszcze?
Ciągle gdzieś biegasz. Nie nauczyliśmy się
ze sobą rozmawiać.
Spokojnie, babciu.

Jeszcze się nauczymy. Wracam w lipcu.
Pierwszy raz od miesiąca niebo jest niebieskie.
Na niebie cirrusy.

sobota, 30 stycznia 2016

Wiersze z Chin pt. 1

Pedicure


Ma bilet do Hongkongu, ale zamiast lecieć,

jest kompletnie pijany i dzwoni na straż pożarną:
jestem małym, samotnym kotkiem, czy mógłby mnie Pan
zdjąć z drzewa? Tak naprawdę bardziej przypomina słonia,

ma grubą i popękaną skórę na piętach, oraz absurdalną pamięć, obsesję
wierszy pełnych doraźnego, hermetycznego konkretu,
jak twarz mamy koleżanki z podstawówki,
o której wie tyle, że pracowała w policyjnej izbie dziecka
(na dzień dobry odpowiada niepewnie, jakby nie poznała,

jakby znała za dobrze). Mógłby skorzystać z usług pedicure,
oczyścić się, wyluzować, usiąść przed podróżą. Lecz jego kot
chowa się pod łóżkiem w porze karmienia. Wścieka się:
przestań uciekać przede mną, neurotyczny chuju.



Can you take a piece of me? 

Weźmiesz cząstkę mojego ciała? Pyta chiński student.
To znaczy chciałby sobie ze mną zrobić zdjęcie,
ale nie potrafi tego wyrazić inaczej

w moim języku. W tym kraju ludzie nadają sobie
znaczące imiona: Niebo. Koniczyna. Cedr.
Żeby było łatwiej się odnaleźć? Dotknąć? Wystawić

na pożarcie? Niebo przykryte smogiem  przekraczającym wszelkie normy,
roślinność czeka na powolną śmierć 

która nie nadchodzi, bo znowu deszcz
oczyszcza powietrze i zapach kadzideł
który przywiódł mnie do tej buddyjskiej świątyni.
Pozwolili mi w niej ukryć się przed burzą

kradnąc jednocześnie oświetlenie do roweru. 

Whisky on the rocks

 

Lód na ścieżkach w parku, choć już śnieg odtajał.
Po raz trzeci upadamy, po raz trzeci udaje się zaprzeć. Mnie wypada

z kieszeni klucz, temu mężczyźnie setka. Mówi, że wraca
ze szpitala od żony, która ledwo uszła z życiem. Twierdzi,
że mieszka na Kosmonautów, choć drogę wybiera okrężną.

Ja mu zdradzam jedynie, że za miesiąc wracam do Chin,
miejsca, gdzie tłumaczyłem dziewczynie, że Święty Piotr
w Biblii był facetem od kluczy. Ślusarz, włamywacz

albo dentysta z Guangzhou, który operuje przy przeszklonych drzwiach
wychodzących na ulicę. Można niemal ujrzeć podniebienie pacjentki
i jej kamienną twarz. 

c. d. n. 

piątek, 1 stycznia 2016

Mój poduszkowiec jest pełen węgorzy

 ***

Po powrocie z Foshan było trochę emocji, bo autobus stanął na innej stacji niż się spodziewałem i w sumie nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem. Ale widzę, jest: autobus nr 18, jeden z tych które mają pętlę przy uczelni. Tylko teraz pytanie: czy jedzie w stronę uczelni, czy wraca? Znam słowo "xueyuan", które oznacza "uczelnia", ale teraz fifty-fifty: czy użyję dobrej intonacji? Bo jeśli nie, to może się np. okazać, że przez przypadek powiem "garmażeria" albo "cycki", lub "mój poduszkowiec jest pełen węgorzy" (tu ukłon w stronę fanów Monty Pythona). 

Uff, udało się. Zrozumiał, potwierdził. Wy, którzy nigdy nie uczyliście się tonalnego języka, nawet nie wiecie jaka to radość.

***

Na głównym placu niemal milionowego miasta (jak na Chiny, to mniej więcej odpowiednik Bełchatowa) tłum gęstnieje. Na razie na scenie produkują się kolejni artyści, dobrani zapewne wedle klucza "byle dopchać program, którego nie ma". Ale tłum gęstnieje, wiadomo więc, że wydarzy się coś ważnego.

Produkują się tancerze brekdens do jakiejś techniawy, by zaraz nastąpiła rzewna ballada, zmieniona za chwilę przez zespół tradycyjnych chińskich instrumentów. Tłum gęstnieje jeszcze bardziej. Pojawia się na scenie akrobata, potem kolejna rzewna ballada, potem jakiś zespół dziecięcy. Szwarc, mydło, powidło. Ale tłum gęstnieje, więc wiadomo, że będzie nagroda. Tłum gęstnieje jeszcze bardziej, gdy zaczyna się robić poważnie. Pojawia się jakaś aukcja charytatywna. Pojawiają się oficjele miasta, którzy wygłaszają płomienne przemówienia. Już za chwileczkę, już za momencik. Zaczyna się odliczanie. Na ekranie wielkie cyfry. Wszyscy odliczają chórem: 60, 59, 58.... 31, 30, 29... 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1... I co dalej? Jubel? Konfetti? Występ gwiazdy wieczoru?
 
Koniec imprezy. Dosłownie minutę po rozpoczęciu roku 2016 Chińczycy schodzą z placu, pakują się do autobusów i grzecznie wracają do domów. Zapewne uprawiać narodowy sport Chińczyków. Czyli spanie.

 ***

O spaniu już pisałem. Skoro narodowym zwierzęciem Chin jest panda, śpiąca kilkanaście godzin na dobę, to narodowym sportem Chińczykow musi być sen. Ten portier z przedszkola, z którym współpracuję. Powooooooli podnosi się ze swojego krzesełka. Powooooli wyciąga klucze. Powooooli szuka właściwego. W międzyczasie wypowiada do mnie słowa których nie rozumiem, mrucząc pod nosem, jakby się ledwo obudził, jakby się przeciągał. Wyobrażam sobie, jak w swojej kanciapie leniwie przeżuwa pędy bambusa.

***
Pandy widziałem w Makao, mieście nieco bardziej "europejskim". Nie tylko idzie o portugalskie napisy, oraz nadreprezentację europejskiej architektury i restauracji. Oraz nieco bardziej europejskie ceny noclegów i jedzenia. Chodzi też o ruch drogowy. Węższe ulice, ale i "prawo silniejszego", czyli samochodu, działa nieco rzadziej. Innymi słowy, da się bez duszy na ramieniu przejść przez ulicę na przejściu bez świateł. Poza tym mniejsza "bonanza", bo tego chaosu, który się dzieje na typowych, azjatyckich drogach, tego nie da się opisać. 

Poczułem się trochę jak w polskim barze mlecznym, jedząc na śniadanie bardzo dobry rosół z plastikowego talerza. Tyle że zamiașt resztek kurczaka w zupie był filet. Tyle że nie była to Polska, a Azja, i nie był to bar mleczny, a McDonalds.

Podobieństw jest więcej, i to nie tylko iluzorycznych i przypadkowych. Ten student, który narzeka, że jego kuzyn z Australii "wciąż myśli, że Chiny są zacofanym krajem". Wypisz-wymaluj frustracja rodaków, gdy dowiadują się, że ludzie z zachodu powielają stereotypy o kradzionych samochodach i niedźwiedziach na ulicach.

Poza tym, zastanawiam się, czy nieprzetłumaczalne podobno zupełnie polskie słowo "kombinować" nie ma aby odpowiednika właśnie w chińskim. Czyżby - niczym homo sovieticus - mieli "strategie przetrwania" w systemie autorytarnym? Co nie jest zabronione, jest dozwolone (widać to najlepiej właśnie w aspektach, w których zasady są nieco luźniejsze, na przykład ruch drogowy właśnie)? Ci studenci, którzy kombinują jak tu uzyskać wynik, żeby się nie narobić, zgłaszają się za kolegów podczas sprawdzania obecności, tudzież ulatniają się w przerwie między zajęciami, licząc że "obcokrajowiec i tak ich nie rozróżnia". A przyłapani i opierniczeni robią się uniżeni niczym urzędnicy u Czechowa, "good morning Sir" razy dziesięć, "I am so sorry" powtórzone razy 50, i tak dalej, i tak dalej. I ci fachowcy, co umawiają się z chińską asystentką przez telefon na 70 juanów, a gdy widzą, że chodzi o obcokrajowca, nagle robi się z tego 200.

Wiem, wiem, wszelkie podobieństwa są przypadkowe. Azji i tak rozumem nie ogarniesz. Ale przez chwilę, jak o tym myślę, robi się bardziej swojsko na duszy.

środa, 2 grudnia 2015

Przegrany pije piwo

Chińczycy nie wiedzą kto to Elvis Presley, ale jedna studentka wie, kto to Jakub Gierszał, bo jakimiś tajemniczymi kanałami dotarła do niej Sala samobójców. Bardzo udane polonijne spotkanie w Guangzhou, na którym grupa studentów polonisțyki wystawiała Na pełnym morzu Mrożka. Zarówno dobór tekstu jak i wykonanie pierwszorzędne, dziwić mógł tylko fakt, że inni studenci czytali tekst, a inni grali (coś w rodzaju playbacku, tylko że nie z taśmy) – i podobno taki był wymóg konkursu, na który parę miesięcy wcześniej przedstawienie było przygotowywane. Azji rozumem nie ogarniesz.

Śpimy w hostelu Lazy Gaga w Guangzhou, buddyjski mnich zagląda mi przez ramię na mojego facebooka. Potem deszczowy dzień, Chińczyk który zapomniał parasola wskakuje pod mój i obejmuje mnie ramieniem. Podczas wspólnej drogi (ok. 100 m) zdąży sobie jeszcze zrobić ze mną selfie pod parasolem. Mija nas rowerzysta z parasolem – mnie się nigdy nie udało posiąść techniki jazdy na rowerze i jednoczesnego trzymania parasola.

Ale jeszcze ciekawsze są skuterki – najwidoczniej to chińska wersją „malucha”. Nie ma wielu rzeczy, których nie da się na skuterku przewieźć. Zarejestrowałem min: trzymane luzem kartony, doniczkę z zawartością, pieska (bez smyczy, klatki, etc), małe, śpiące dziecko (nic dziwnego, że Chińczyk potrafi zasnąć wszędzie, po takim treningu)... Była też półtorametrowa lampa z żyrandolem, to widziałem kiedyś na zdjęciu. Nie zarejestrowałem jeszcze szafy trzydrzwiowej, ale wszystko przede mną.

Poza tym: każdy Chińczyk uważa, że umie śpiewać. Kobieta, która zawozi mnie na zajęcia do przedszkola (mimo że w zasadzie dotarłbym sam, pieszo, jakieś 20 min) zawsze włącza zestaw bez wokalu. Dopiero wczoraj zorientowałem się, że jest to zestaw do karaoke, którego akurat w mojej obecności wstydzi się użyć. Podobnych oporów nie miał facet w autobusie, który postanowił głośno puszczać muzykę z komórki, a nawet do niej śpiewać. Jeden z tych, którzy kochają muzykę bez wzajemności.


Tak jak didżej w nocnym klubie. Azji nie ogarniesz rozumem, ale tego, co się w tych klubach dzieje, tym bardziej. Pracownicy klubu z neonowymi plakietkami. Chłopak odstawia taniec robota i rozdaje publiczności selfie sticki. Dziewczęta tak sztuczne, że wyglądają jak manekiny, tym bardziej jak zaczną tańczyć, bo u Chińczyków taniec przeważnie wygląda mechanicznie i sztucznie. Tak naprawdę na imprezach od tańca wolą grać w kości, albo papier-nożyce-kamień (grupowo, nie mam pojęcia jak się w to gra grupowo).

Podobno przegrani piją piwo. W istocie dla Chińczyka surowa to kara (prawdopodobnie najsłabsze głowy na całym globie). Słabością dorównuje im tylko Irlandczyk Shane (ksywa „hobbit”, bo takie gabaryțy). Lekko bełkocząc, oznajmia, że ma the hottest body in Zhaoquing, oraz że China is a fucking crazy country. It's not fucking real in China. Co do pierwszego, trudno powiedzieć. Co do drugiego, trudno się nie zgodzić.

środa, 11 listopada 2015

Prasówka**

Kolejne sukcesy sportowe w rejonie Guandong: klub piłkarski Guangzhou Evergrande został największym klubem w Azji.

Wizyta przywódcy Chin w Singapurze zwiastuje pogłębienie współpracy bilateralnej. Singapur planuje kolejne inwestycje w Chinach, co w pozytywny sposób przyczyni się do wzmocnienia wzajemnego zaufania pomiędzy krajami. Wizyta jest godnym uczczeniem pięćdziesiątej rocznicy powstania Republiki Singapuru, oraz dwudziestej piątej rocznicy chińsko-singapurskich stosunków dyplomatycznych.

Wydarzeniem jest również, oczywiście, wznowienie stosunków dyplomatycznych z Tajwanem*. W tym numerze pojawia się felieton na temat „dinner diplomacy”, w którym autor zauważa, że wspólne spożywanie posiłku łagodzi obyczaje, czego przykładem jest odwilż między Chinami a Tajwanem. Że też nikt wcześniej na to nie wpadł: wystarczyło zjeść wspólnie kolację.

Firma UBS inwestuje w Szanghaju 100 milionów dolarów. Ale racjonalna chińska polityka gospodarcza dba nie tylko o wielkich graczy: chińskie władze zdecydowały się wdrożyć program pomocy nieudanym, zadłużonym biznesom. Ściślej: pomogą im w przeprowadzeniu procedury likwidacyjnej, co ma mieć pozytywny wpływ na przyspieszenie gospodarki.

Skoro już o najsłabszych mowa, w Pekinie powstanie specjalistyczny ośrodek dla porzuconych wcześniaków, w którym zapewnione będą one miały opiekę lekarską, rehabilitację, a także pomoc w procedurze adopcyjnej. Chiny dbają o swoich najmłodszych obywateli.

*Nie wszyscy są zadowoleni z takiego obrotu spraw. Znajomy student anglistyki napisał na WeChacie (chiński odpowiednik facebooka), o dziwo, po angielsku, choć nieco niegramatycznie, iż Tajwan stawia się na równi z Chinami, co jest obrazą dla Chin. Całą sytuację nazwał komedią, a przywódcę Tajwanu porównał do Jackiego Chana.

**na podstawie anglojęzycznej prasy, którą można poczytać w Pacific Coffee w Kantonie.