Czyli
nieustanna obietnica burzy która nastąpiła może raz. Dwa tygodnie temu siedziałem
na lotnisku Helsinki Vantaa,
oglądając po raz kolejny przepiękny, okołowojenny film
lapońsko-fińsko-rosyjski „Kukuszka”, w którym skazane były na
siebie trzy osoby kompletnie nie znające swoich języków, co
doprowadzało do tego țypu dialogów:
- Kiedyś pisałem wiersze. Były okropne. Ale wtedy spotkałem Siergieja Jesienina, powiedział mi: pisz, pisz, chłopaku. Mam nawet jego zdjęcie z autografem, zobacz.
- To twoja żona? Ładna.
Albo:
- Ech, ty wolisz tego faszystę. Wiem, że zasługuję na ciebie.
- To dlatego, że najadłeś się grzybów. Mówiłam, nie jedz, bo się zatrujesz.
Żeby
było śmieszniej, na początku nie mogłem znaleźć na laptopie
wersji z napisami,
w
związku z czym pierwsze pół godziny oglądałem bez jakiegokolwiek
zrozumienia fińsko-lapońskich dialogów, próbując sobie
jednocześnie przypomnieć fabułę z wcześniejszych seansów i
jakoś to wszystko próbować dopasować. Ostatnio przez takie ciągi
skojarzeń, robione po omacku, kupiłem w supermarkecie śmietankę
w proszku, zamiast kawy. Ale jest coraz lepiej. Parę dni temu, w
dniu, w którym jeszcze nie wpłynęła pensja, więc na karcie
straszyły pustki, zapomniałem wziąć gotówki i musiałem na migi
tłumaczyć kasjerce, że jednak wezmę tylko połowę produktów.
Jakoś się udało.
Trzeba powiedzieć, że tubylcy pomagają w ogarnięciu
rzeczywistości. Pewnych rzeczy, w rodzaju założenia konta w banku,
nie jesteś, zresztą, w stanie bez tubylcy ogarnąć (efekt dusznej
pogody: chińska studentka ociera twarz Sajkowskiemu – to nie
biblijna metafora). Tu, w mieście jak na polskie warunki dużym, bo
ponad milionowym, a tak naprawdę prowincjonalnym, obcokrajowców
jest niewielu, więc obecność „białej małpy” często wzbudza
entuzjazm. Ostatnio przechodziłem obok grupy studentów pierwszego
roku, tzw. „freshmenów”, którzy mieli akurat przerwę w
szkoleniu wojskowym. Zaczęło się od pewnego szmeru, potem było
pojedyncze „Hello”,na które odpowiedziałem, co wyraźnie
ośmieliło resztę grupy, więc przywitali mnie zgodnym chórem. Jakby
mieli komendę „say hello to biała małpa” („biała małpa”
nie musi być metaforą, legendarna jest historia jak kilku polskich
nauczycieli Zhaoqing University kupowało owoce na targu, a
sprzedawca, cały rozpromieniony, kazał im poczekać i po chwili
wyjął kiść bananów i wręczył każdej „białej małpie” po
jednym).
Ale wróćmy do naszych dzielnych studentów, którzy przez pierwsze
trzy tygodnie na kampusie dzień w dzień od świtu do zmierzchu uczą
się maszerować i wydawać okrzyki. W zasadzie tylko tyle. Może to przejaw chińskiego podejścia do „organizacji”,
które stawia na zupełną mechaniczność. Lub jest kompletnie
umowne i fikcyjne. Na przykład, jak zasady ruchu drogowego. Przed
kampusem jest przejazd kolejowy - kiedy otwiera się szlaban, tworzy
się coś w rodzaju dynamiki roju pszczół, wszyscy pchają się
naraz i jednocześnie, samochody, skuterki, rowery, piesi też. Po
jezdni, bo chodnika tam akurat brak. O ile chodnik coś zmienia, skoro i tak potem okazuje się, że z niego także mogą korzystać skutery. „Szkoda, że tam jeszcze
koni nie ma” (cyt. z Filipa, drugiego polskiego anglisty).
I to osobliwe podejście do czystości. Przyznam, że na grillu
skonfudowało mnie, gdy dostałem zafoliowany talerz, a jeszcze
bardziej, że nie, nie mam zdejmować tej folii, tylko nałożyć
sobie na tę folię, oni potem nie będą musieli tego myć, tylko
zdejmą folię.
Jedno się nie zmieniło: nadal nie cierpię grillowanych
ośmiorniczek. Tak samo w Polsce, jak i w Chinach. Ba, grillowanych.
Jakichkolwiek. Nie wiem jakim cudem stały się w Polsce synonimem
„luksusu” i „przepychu”.