No więc [zdania nie zaczyna się od "no więc"] byliśmy w Szanghaju. Sam Szanghaj jest odjazdowy, i poza jedną główną ulicą wcale nie tak zatłoczony jak straszyli, i oczywiście mógłbym wrzucić sto pięćdziesiąt zdjęć z Szanghaju, móglbym napisać o wielkomiejskim klimacie Nanjing Road i futurystycznych budynkach The Bund, mógłbym napisać o Pani, co nadziera się ze swojego kiosku z lodami “BINJILIIIIIIIING”, niemal dokładnie tym samym tonem głosu, co każda jedna ekspedientka polskich wakacyjnych kurortów woła “LODYYYYYYYYY”, mógłbym opisać napotkany w parku zespół instrumentów dętych co sobie urządzili przesympatyczny, spontaniczny koncert ze spontanicznym dyrygentem w stroju cokolwiek domowym, i jeszcze wiele, wiele innych rzeczy, ale i tak najciekawiej było w drodze powrotnej.
Zaczęło się od kilkugodzinnego opóźnienia, plus generalnej dezinformacji i nieogarnięcia co jest przyczyną opóźnienia, okazało się że ostatecznie pogoda, choć nie wiedzieć dlaczego wersja zmieniała się co pół godziny z “air traffic congestion” na “weather conditions” i odwrotnie. Niemniej, w końcu dolecieliśmy do Kantonu, tyle że za późno, aby załapać się na jakikolwiek autobus. Co było pewnym problemem, gdyż następnego dnia o ósmej rano mieliśmy zajęcia. No cóż, trzeba było się wykosztować na taksówkę, pozostawał wybór między “taryfą” a prywatnymi kierowcami, gdzie można teoretycznie ponegocjować, a oni zejdą trochę z ceny. Wybraliśmy tę drugą opcję, I po niedługim czasie pluliśmy sobie w brody. Za to jaką plejadę osobistości mieliśmy okazję poznać!
Przydybał nas cwaniaczek o aparycji i manierach “janusza chińskiego biznesu”. Że będzie to cwaniaczek i że mu się oczy zaświecą monetami na widok białych to akurat wiedzieliśmy, natomiast clue było takie, że nalezy wynegocjować cenę przed wejściem do samochodu. Co się udało, więc przez chwilę czuliśmy się bezpiecznie. Dopóki po pół godzinie, jak się okazało, krążenia po Kantonie nie wysiedliśmy nie wiadomo gdzie, pod bezimiennym wiaduktem. Odruchowo zaczęliśmy sprawdzać czy mamy wszystkie dokumenty, portfel, i tak dalej. Mamy, ale nadal nie bardzo wiadomo o co chodzi. W końcu wywnioskowaliśmy że cwaniaczek nie miał zamiaru nas zawieźć do samego Zhaoqing, a był “szefem” i jednocześnie naganiaczem, któremu musieliśmy odpalić połowę sumy, a drugą “tamtemu drugiemu”, I to dopiero on miał nas zawieżć do celu. No żeż kurwa. To nie jeden janusz biznesu, a jakieś pierdolone konsorcjum januszy chińskiego biznesu.
A ten drugi. Ten drugi to dopiero była postać.
Mówił dużo i seplenił, poza tym trochę jechało mu z gęby, a przy tym zmęczeniu i nerwach to nawet “bardzo trochę”. Poza tym zdawał się wesoły i rubaszny, co może byśmy jeszcze zaakceptowali, gdyby po prostu, bez ceregieli zechciał nas zabrać do celu. Jemu jednak otrzymana dola nie stykała, i postanowił czekać jeszcze ze czterdzieści minut na potencjalnych klientów, co już doprowadzało nas do skraju cierpliwości. Znalazł panią z dzieckiem, zatem my do niego, naszym bardzo prostym mandaryńskim, że w sumie miały być jeszcze dwie osoby, no to są, więc na co czekamy. On do nas z kolei po kantońsku, a o ile po mandaryńsku rozumiem co piętnaste słowo osoby która mówi normalnie, czyli szybko, to po kantońsku rozumiem co czterdzieste. Ale wywnioskowaliśmy w końcu, że dziecko się w sumie za czwartą nie liczy, i w ogóle to jak dopłacimy jeszcze stówę, to śmigamy od razu. Nie no, ta zniewaga krwi wymaga, powiedziałem sobie, tylko że jeszcze nie umiemy przeklinać po chińsku, więc wydusiliśmy z siebie zajebiście przekonującą wypowiedź: “ - Już kupiliśmy [miało być: “Już zapłaciliśmy”, ale mi się pochrzaniło]. Nie chcemy czekać. Jutro o ósmej rano mamy lekcję”. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zadziałalo to niczym hasło “kurwa” w Seksmisji, i ruszyliśmy. Tyle że chyba to nie treść zadziałała, a to, że jestem o głowę wyższy od każdego Chińczyka z południa, plus głęboka desperacja w oczach.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie zaczęli rozmawiać. Kantoński to piękny język, śpiewny, ale nie przed drugą w nocy, kiedy i tak już jesteś wkurwiony, a w zasadzie to nadal nie wiesz czy dojedziesz, bo za cholerę nie ufasz temu kolesiowi za kierownicą. W takiej sytuacji “muzyka tego języka” to coś jak kompozycje zespołu Kombii w wykonaniu Rafała Brzozowskiego, któremu akompaniuje zespół twoich kumpli z drugiej klasy LO, którzy wkładają w to co robią mnóstwo pasji, za to zero umiejętności.
A około drugiej... Około drugiej ZNOWU wysiedliśmy, tym razem w środku niczego, na autostradzie. W zasadzie już nawet nie mieliśmy się siły zastanawiać czy wrócimy z portfelem i wszystkimi organami, po prostu zrezygnowani czekaliśmy na bieg wydarzeń. A okazało się po prostu że ów “byznesmen” stwierdził, że już mu się nie opłaca jechać do samego Zhaoqing – albo nie znał za bardzo drogi – więc przydybał kolejnego taksówkarza, odpalił mu jakąś część, I to dopiero ten trzeci zawiózł nas do celu.
Dopiero ten trzeci był w miarę normalny, dojechał sprawnie, a przede wszystkim NIC NIE MÓWIŁ, za co bym go wręcz zapewne wycałował, gdybym miał więcej siły. I już o trzeciej w nocy, po ponad trzech godzinach jazdy z Kantonu, zamiast, jak być powinno, mniej niż dwóch, z perspektywą zajęć o ósmej rano w innej części miasta, mogliśmy się delektować około dwu i pół godzinnym snem. A przede wszystkim radością że mamy wszystkie nerki.