wtorek, 27 października 2015

Tłoki, uszczelki, ujścia

Chińskie „jak się masz” tłumaczy się dosłownie „czy już jadłeś”, a „na razie” jako „może razem coś zjemy”. Ty wtedy odpowiadasz „okej”, co nie oznacza potwierdzenia, jak i poprzednie nie oznacza zaproszenia. Czasem tłumaczą to dosłownie na angielski. Na samym początku pobytu zatem zadziwiająca ilość „zaproszeń” do wspólnego posiłku wprowadza w niemałą konfuzję.

W centrach handlowych leci piosenka, która zadziwiająco przypomina melodią (i aranżacją...) znany utwór disco polo „Straciłaś cnotę”. Ciekawe, czy tekstem też. To są jednak iluzoryczne podobieństwa. Większość zdecydowanie odstaje i konfuduje.

Daleko mi do znawcy mody, ale nawet ja zauważyłem ich zamiłowanie do absurdalnych połączeń. Chłopiec ma plecak z cekinami, ale gdy się odwraca, jest jeszcze lepiej. Widać wtedy, że ma przewiewną bluzkę w różowe kwiaty oraz... baletki. Też z cekinami. Stwierdziliśmy, że brakuje tylko pluszowych majtek w kształcie smoka. Z głową w odpowiednim miejscu. Poza tym pani w wieczorowej sukni, spod której wystają trampki i jasnozielone leginsy.

I wiele, wiele więcej podobnych wrażeń i mezaliansów. Na ulicach Kantonu tłoczą się obok siebie maciupeńkie sklepiki i restauracyjki. W jednym można kupić głównie herbatę, ale także grzebienie. W innym głównie kosmetyki, ale także orzechy i ziarna. W innym, z kolei, orzechy i ziarna, ale także buty. Przechodząc obok stoiska ze słynnymi kurzymi łapkami odruchowo szukałem tostera albo uszczelki.

Właśnie. Pierwszy raz w życiu widziałem możliwość kupienia na targu uszczelki albo kranu. Chińczycy sprzedają wszystko i wszędzie, najczęściej przy otwartych drzwiach, często wychodzących na ulicę. Nie tylko zresztą handel, również gastronomia, w maciupeńkiej knajpce, przy tłumie przechodniów, Pani lepi pierogi, a pan wcina zupę z makaronem. Gdzieś indziej dentysta ma przeszklone drzwi wprost na ulicę, można pacjentce niemal zajrzeć do ust.

Poza tym Chińczycy lubią się ruszać. Kilku panów po pięćdziesiątce ofiarnie i z pasją gra w zośkę. Mama uczy dziecko sztuk walki. Chłopcy grają w tenisa pomiędzy domami. Ja mam „treningi” dwa razy w tygodniu – zatrudniłem się dodatkowo w przedszkolu, coś, co bałbym się robić w Polsce, tutejsze stawki (Europejczyk to w Zhaoqing towar deficytowy) mnie jednak przekonały, aby spróbować rozszerzyć swoje umiejętności. Robię to trochę metodą prób i błędów, ale coraz bardziej zaczyna mi się to podobać. A że przy okazji trzeba wyginać się i pląsać, wracam do mieszkania wymięty jak po maratonie (których co prawda nie uprawiam, może dlatego wymięty). Idąc alejkami kampusu nucę odruchowo „Five little monkeys”. Nie zwracają uwagi.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz