sobota, 26 września 2015

Goodbye blue sky


Czyli nieustanna obietnica burzy która nastąpiła może raz. Dwa tygodnie temu siedziałem na lotnisku Helsinki Vantaa, oglądając po raz kolejny przepiękny, okołowojenny film lapońsko-fińsko-rosyjski „Kukuszka”, w którym skazane były na siebie trzy osoby kompletnie nie znające swoich języków, co doprowadzało do tego țypu dialogów:

  • Kiedyś pisałem wiersze. Były okropne. Ale wtedy spotkałem Siergieja Jesienina, powiedział mi: pisz, pisz, chłopaku. Mam nawet jego zdjęcie z autografem, zobacz.
  • To twoja żona? Ładna.

Albo:

  • Ech, ty wolisz tego faszystę. Wiem, że zasługuję na ciebie.
  • To dlatego, że najadłeś się grzybów. Mówiłam, nie jedz, bo się zatrujesz.

Żeby było śmieszniej, na początku nie mogłem znaleźć na laptopie wersji z napisami, w związku z czym pierwsze pół godziny oglądałem bez jakiegokolwiek zrozumienia fińsko-lapońskich dialogów, próbując sobie jednocześnie przypomnieć fabułę z wcześniejszych seansów i jakoś to wszystko próbować dopasować. Ostatnio przez takie ciągi skojarzeń, robione po omacku, kupiłem w supermarkecie śmietankę w proszku, zamiast kawy. Ale jest coraz lepiej. Parę dni temu, w dniu, w którym jeszcze nie wpłynęła pensja, więc na karcie straszyły pustki, zapomniałem wziąć gotówki i musiałem na migi tłumaczyć kasjerce, że jednak wezmę tylko połowę produktów. Jakoś się udało. 
 
Trzeba powiedzieć, że tubylcy pomagają w ogarnięciu rzeczywistości. Pewnych rzeczy, w rodzaju założenia konta w banku, nie jesteś, zresztą, w stanie bez tubylcy ogarnąć (efekt dusznej pogody: chińska studentka ociera twarz Sajkowskiemu – to nie biblijna metafora). Tu, w mieście jak na polskie warunki dużym, bo ponad milionowym, a tak naprawdę prowincjonalnym, obcokrajowców jest niewielu, więc obecność „białej małpy” często wzbudza entuzjazm. Ostatnio przechodziłem obok grupy studentów pierwszego roku, tzw. „freshmenów”, którzy mieli akurat przerwę w szkoleniu wojskowym. Zaczęło się od pewnego szmeru, potem było pojedyncze „Hello”,na które odpowiedziałem, co wyraźnie ośmieliło resztę grupy, więc przywitali mnie zgodnym chórem. Jakby mieli komendę „say hello to biała małpa” („biała małpa” nie musi być metaforą, legendarna jest historia jak kilku polskich nauczycieli Zhaoqing University kupowało owoce na targu, a sprzedawca, cały rozpromieniony, kazał im poczekać i po chwili wyjął kiść bananów i wręczył każdej „białej małpie” po jednym).

Ale wróćmy do naszych dzielnych studentów, którzy przez pierwsze trzy tygodnie na kampusie dzień w dzień od świtu do zmierzchu uczą się maszerować i wydawać okrzyki. W zasadzie tylko tyle. Może to przejaw chińskiego podejścia do „organizacji”, które stawia na zupełną mechaniczność. Lub jest kompletnie umowne i fikcyjne. Na przykład, jak zasady ruchu drogowego. Przed kampusem jest przejazd kolejowy - kiedy otwiera się szlaban, tworzy się coś w rodzaju dynamiki roju pszczół, wszyscy pchają się naraz i jednocześnie, samochody, skuterki, rowery, piesi też. Po jezdni, bo chodnika tam akurat brak. O ile chodnik coś zmienia, skoro i tak potem okazuje się, że z niego także mogą korzystać skutery. „Szkoda, że tam jeszcze koni nie ma” (cyt. z Filipa, drugiego polskiego anglisty). 

I to osobliwe podejście do czystości. Przyznam, że na grillu skonfudowało mnie, gdy dostałem zafoliowany talerz, a jeszcze bardziej, że nie, nie mam zdejmować tej folii, tylko nałożyć sobie na tę folię, oni potem nie będą musieli tego myć, tylko zdejmą folię. 

Jedno się nie zmieniło: nadal nie cierpię grillowanych ośmiorniczek. Tak samo w Polsce, jak i w Chinach. Ba, grillowanych. Jakichkolwiek. Nie wiem jakim cudem stały się w Polsce synonimem „luksusu” i „przepychu”.