sobota, 30 stycznia 2016

Wiersze z Chin pt. 1

Pedicure


Ma bilet do Hongkongu, ale zamiast lecieć,

jest kompletnie pijany i dzwoni na straż pożarną:
jestem małym, samotnym kotkiem, czy mógłby mnie Pan
zdjąć z drzewa? Tak naprawdę bardziej przypomina słonia,

ma grubą i popękaną skórę na piętach, oraz absurdalną pamięć, obsesję
wierszy pełnych doraźnego, hermetycznego konkretu,
jak twarz mamy koleżanki z podstawówki,
o której wie tyle, że pracowała w policyjnej izbie dziecka
(na dzień dobry odpowiada niepewnie, jakby nie poznała,

jakby znała za dobrze). Mógłby skorzystać z usług pedicure,
oczyścić się, wyluzować, usiąść przed podróżą. Lecz jego kot
chowa się pod łóżkiem w porze karmienia. Wścieka się:
przestań uciekać przede mną, neurotyczny chuju.



Can you take a piece of me? 

Weźmiesz cząstkę mojego ciała? Pyta chiński student.
To znaczy chciałby sobie ze mną zrobić zdjęcie,
ale nie potrafi tego wyrazić inaczej

w moim języku. W tym kraju ludzie nadają sobie
znaczące imiona: Niebo. Koniczyna. Cedr.
Żeby było łatwiej się odnaleźć? Dotknąć? Wystawić

na pożarcie? Niebo przykryte smogiem  przekraczającym wszelkie normy,
roślinność czeka na powolną śmierć 

która nie nadchodzi, bo znowu deszcz
oczyszcza powietrze i zapach kadzideł
który przywiódł mnie do tej buddyjskiej świątyni.
Pozwolili mi w niej ukryć się przed burzą

kradnąc jednocześnie oświetlenie do roweru. 

Whisky on the rocks

 

Lód na ścieżkach w parku, choć już śnieg odtajał.
Po raz trzeci upadamy, po raz trzeci udaje się zaprzeć. Mnie wypada

z kieszeni klucz, temu mężczyźnie setka. Mówi, że wraca
ze szpitala od żony, która ledwo uszła z życiem. Twierdzi,
że mieszka na Kosmonautów, choć drogę wybiera okrężną.

Ja mu zdradzam jedynie, że za miesiąc wracam do Chin,
miejsca, gdzie tłumaczyłem dziewczynie, że Święty Piotr
w Biblii był facetem od kluczy. Ślusarz, włamywacz

albo dentysta z Guangzhou, który operuje przy przeszklonych drzwiach
wychodzących na ulicę. Można niemal ujrzeć podniebienie pacjentki
i jej kamienną twarz. 

c. d. n. 

piątek, 1 stycznia 2016

Mój poduszkowiec jest pełen węgorzy

 ***

Po powrocie z Foshan było trochę emocji, bo autobus stanął na innej stacji niż się spodziewałem i w sumie nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem. Ale widzę, jest: autobus nr 18, jeden z tych które mają pętlę przy uczelni. Tylko teraz pytanie: czy jedzie w stronę uczelni, czy wraca? Znam słowo "xueyuan", które oznacza "uczelnia", ale teraz fifty-fifty: czy użyję dobrej intonacji? Bo jeśli nie, to może się np. okazać, że przez przypadek powiem "garmażeria" albo "cycki", lub "mój poduszkowiec jest pełen węgorzy" (tu ukłon w stronę fanów Monty Pythona). 

Uff, udało się. Zrozumiał, potwierdził. Wy, którzy nigdy nie uczyliście się tonalnego języka, nawet nie wiecie jaka to radość.

***

Na głównym placu niemal milionowego miasta (jak na Chiny, to mniej więcej odpowiednik Bełchatowa) tłum gęstnieje. Na razie na scenie produkują się kolejni artyści, dobrani zapewne wedle klucza "byle dopchać program, którego nie ma". Ale tłum gęstnieje, wiadomo więc, że wydarzy się coś ważnego.

Produkują się tancerze brekdens do jakiejś techniawy, by zaraz nastąpiła rzewna ballada, zmieniona za chwilę przez zespół tradycyjnych chińskich instrumentów. Tłum gęstnieje jeszcze bardziej. Pojawia się na scenie akrobata, potem kolejna rzewna ballada, potem jakiś zespół dziecięcy. Szwarc, mydło, powidło. Ale tłum gęstnieje, więc wiadomo, że będzie nagroda. Tłum gęstnieje jeszcze bardziej, gdy zaczyna się robić poważnie. Pojawia się jakaś aukcja charytatywna. Pojawiają się oficjele miasta, którzy wygłaszają płomienne przemówienia. Już za chwileczkę, już za momencik. Zaczyna się odliczanie. Na ekranie wielkie cyfry. Wszyscy odliczają chórem: 60, 59, 58.... 31, 30, 29... 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1... I co dalej? Jubel? Konfetti? Występ gwiazdy wieczoru?
 
Koniec imprezy. Dosłownie minutę po rozpoczęciu roku 2016 Chińczycy schodzą z placu, pakują się do autobusów i grzecznie wracają do domów. Zapewne uprawiać narodowy sport Chińczyków. Czyli spanie.

 ***

O spaniu już pisałem. Skoro narodowym zwierzęciem Chin jest panda, śpiąca kilkanaście godzin na dobę, to narodowym sportem Chińczykow musi być sen. Ten portier z przedszkola, z którym współpracuję. Powooooooli podnosi się ze swojego krzesełka. Powooooli wyciąga klucze. Powooooli szuka właściwego. W międzyczasie wypowiada do mnie słowa których nie rozumiem, mrucząc pod nosem, jakby się ledwo obudził, jakby się przeciągał. Wyobrażam sobie, jak w swojej kanciapie leniwie przeżuwa pędy bambusa.

***
Pandy widziałem w Makao, mieście nieco bardziej "europejskim". Nie tylko idzie o portugalskie napisy, oraz nadreprezentację europejskiej architektury i restauracji. Oraz nieco bardziej europejskie ceny noclegów i jedzenia. Chodzi też o ruch drogowy. Węższe ulice, ale i "prawo silniejszego", czyli samochodu, działa nieco rzadziej. Innymi słowy, da się bez duszy na ramieniu przejść przez ulicę na przejściu bez świateł. Poza tym mniejsza "bonanza", bo tego chaosu, który się dzieje na typowych, azjatyckich drogach, tego nie da się opisać. 

Poczułem się trochę jak w polskim barze mlecznym, jedząc na śniadanie bardzo dobry rosół z plastikowego talerza. Tyle że zamiașt resztek kurczaka w zupie był filet. Tyle że nie była to Polska, a Azja, i nie był to bar mleczny, a McDonalds.

Podobieństw jest więcej, i to nie tylko iluzorycznych i przypadkowych. Ten student, który narzeka, że jego kuzyn z Australii "wciąż myśli, że Chiny są zacofanym krajem". Wypisz-wymaluj frustracja rodaków, gdy dowiadują się, że ludzie z zachodu powielają stereotypy o kradzionych samochodach i niedźwiedziach na ulicach.

Poza tym, zastanawiam się, czy nieprzetłumaczalne podobno zupełnie polskie słowo "kombinować" nie ma aby odpowiednika właśnie w chińskim. Czyżby - niczym homo sovieticus - mieli "strategie przetrwania" w systemie autorytarnym? Co nie jest zabronione, jest dozwolone (widać to najlepiej właśnie w aspektach, w których zasady są nieco luźniejsze, na przykład ruch drogowy właśnie)? Ci studenci, którzy kombinują jak tu uzyskać wynik, żeby się nie narobić, zgłaszają się za kolegów podczas sprawdzania obecności, tudzież ulatniają się w przerwie między zajęciami, licząc że "obcokrajowiec i tak ich nie rozróżnia". A przyłapani i opierniczeni robią się uniżeni niczym urzędnicy u Czechowa, "good morning Sir" razy dziesięć, "I am so sorry" powtórzone razy 50, i tak dalej, i tak dalej. I ci fachowcy, co umawiają się z chińską asystentką przez telefon na 70 juanów, a gdy widzą, że chodzi o obcokrajowca, nagle robi się z tego 200.

Wiem, wiem, wszelkie podobieństwa są przypadkowe. Azji i tak rozumem nie ogarniesz. Ale przez chwilę, jak o tym myślę, robi się bardziej swojsko na duszy.