środa, 2 grudnia 2015

Przegrany pije piwo

Chińczycy nie wiedzą kto to Elvis Presley, ale jedna studentka wie, kto to Jakub Gierszał, bo jakimiś tajemniczymi kanałami dotarła do niej Sala samobójców. Bardzo udane polonijne spotkanie w Guangzhou, na którym grupa studentów polonisțyki wystawiała Na pełnym morzu Mrożka. Zarówno dobór tekstu jak i wykonanie pierwszorzędne, dziwić mógł tylko fakt, że inni studenci czytali tekst, a inni grali (coś w rodzaju playbacku, tylko że nie z taśmy) – i podobno taki był wymóg konkursu, na który parę miesięcy wcześniej przedstawienie było przygotowywane. Azji rozumem nie ogarniesz.

Śpimy w hostelu Lazy Gaga w Guangzhou, buddyjski mnich zagląda mi przez ramię na mojego facebooka. Potem deszczowy dzień, Chińczyk który zapomniał parasola wskakuje pod mój i obejmuje mnie ramieniem. Podczas wspólnej drogi (ok. 100 m) zdąży sobie jeszcze zrobić ze mną selfie pod parasolem. Mija nas rowerzysta z parasolem – mnie się nigdy nie udało posiąść techniki jazdy na rowerze i jednoczesnego trzymania parasola.

Ale jeszcze ciekawsze są skuterki – najwidoczniej to chińska wersją „malucha”. Nie ma wielu rzeczy, których nie da się na skuterku przewieźć. Zarejestrowałem min: trzymane luzem kartony, doniczkę z zawartością, pieska (bez smyczy, klatki, etc), małe, śpiące dziecko (nic dziwnego, że Chińczyk potrafi zasnąć wszędzie, po takim treningu)... Była też półtorametrowa lampa z żyrandolem, to widziałem kiedyś na zdjęciu. Nie zarejestrowałem jeszcze szafy trzydrzwiowej, ale wszystko przede mną.

Poza tym: każdy Chińczyk uważa, że umie śpiewać. Kobieta, która zawozi mnie na zajęcia do przedszkola (mimo że w zasadzie dotarłbym sam, pieszo, jakieś 20 min) zawsze włącza zestaw bez wokalu. Dopiero wczoraj zorientowałem się, że jest to zestaw do karaoke, którego akurat w mojej obecności wstydzi się użyć. Podobnych oporów nie miał facet w autobusie, który postanowił głośno puszczać muzykę z komórki, a nawet do niej śpiewać. Jeden z tych, którzy kochają muzykę bez wzajemności.


Tak jak didżej w nocnym klubie. Azji nie ogarniesz rozumem, ale tego, co się w tych klubach dzieje, tym bardziej. Pracownicy klubu z neonowymi plakietkami. Chłopak odstawia taniec robota i rozdaje publiczności selfie sticki. Dziewczęta tak sztuczne, że wyglądają jak manekiny, tym bardziej jak zaczną tańczyć, bo u Chińczyków taniec przeważnie wygląda mechanicznie i sztucznie. Tak naprawdę na imprezach od tańca wolą grać w kości, albo papier-nożyce-kamień (grupowo, nie mam pojęcia jak się w to gra grupowo).

Podobno przegrani piją piwo. W istocie dla Chińczyka surowa to kara (prawdopodobnie najsłabsze głowy na całym globie). Słabością dorównuje im tylko Irlandczyk Shane (ksywa „hobbit”, bo takie gabaryțy). Lekko bełkocząc, oznajmia, że ma the hottest body in Zhaoquing, oraz że China is a fucking crazy country. It's not fucking real in China. Co do pierwszego, trudno powiedzieć. Co do drugiego, trudno się nie zgodzić.

środa, 11 listopada 2015

Prasówka**

Kolejne sukcesy sportowe w rejonie Guandong: klub piłkarski Guangzhou Evergrande został największym klubem w Azji.

Wizyta przywódcy Chin w Singapurze zwiastuje pogłębienie współpracy bilateralnej. Singapur planuje kolejne inwestycje w Chinach, co w pozytywny sposób przyczyni się do wzmocnienia wzajemnego zaufania pomiędzy krajami. Wizyta jest godnym uczczeniem pięćdziesiątej rocznicy powstania Republiki Singapuru, oraz dwudziestej piątej rocznicy chińsko-singapurskich stosunków dyplomatycznych.

Wydarzeniem jest również, oczywiście, wznowienie stosunków dyplomatycznych z Tajwanem*. W tym numerze pojawia się felieton na temat „dinner diplomacy”, w którym autor zauważa, że wspólne spożywanie posiłku łagodzi obyczaje, czego przykładem jest odwilż między Chinami a Tajwanem. Że też nikt wcześniej na to nie wpadł: wystarczyło zjeść wspólnie kolację.

Firma UBS inwestuje w Szanghaju 100 milionów dolarów. Ale racjonalna chińska polityka gospodarcza dba nie tylko o wielkich graczy: chińskie władze zdecydowały się wdrożyć program pomocy nieudanym, zadłużonym biznesom. Ściślej: pomogą im w przeprowadzeniu procedury likwidacyjnej, co ma mieć pozytywny wpływ na przyspieszenie gospodarki.

Skoro już o najsłabszych mowa, w Pekinie powstanie specjalistyczny ośrodek dla porzuconych wcześniaków, w którym zapewnione będą one miały opiekę lekarską, rehabilitację, a także pomoc w procedurze adopcyjnej. Chiny dbają o swoich najmłodszych obywateli.

*Nie wszyscy są zadowoleni z takiego obrotu spraw. Znajomy student anglistyki napisał na WeChacie (chiński odpowiednik facebooka), o dziwo, po angielsku, choć nieco niegramatycznie, iż Tajwan stawia się na równi z Chinami, co jest obrazą dla Chin. Całą sytuację nazwał komedią, a przywódcę Tajwanu porównał do Jackiego Chana.

**na podstawie anglojęzycznej prasy, którą można poczytać w Pacific Coffee w Kantonie.


wtorek, 27 października 2015

Tłoki, uszczelki, ujścia

Chińskie „jak się masz” tłumaczy się dosłownie „czy już jadłeś”, a „na razie” jako „może razem coś zjemy”. Ty wtedy odpowiadasz „okej”, co nie oznacza potwierdzenia, jak i poprzednie nie oznacza zaproszenia. Czasem tłumaczą to dosłownie na angielski. Na samym początku pobytu zatem zadziwiająca ilość „zaproszeń” do wspólnego posiłku wprowadza w niemałą konfuzję.

W centrach handlowych leci piosenka, która zadziwiająco przypomina melodią (i aranżacją...) znany utwór disco polo „Straciłaś cnotę”. Ciekawe, czy tekstem też. To są jednak iluzoryczne podobieństwa. Większość zdecydowanie odstaje i konfuduje.

Daleko mi do znawcy mody, ale nawet ja zauważyłem ich zamiłowanie do absurdalnych połączeń. Chłopiec ma plecak z cekinami, ale gdy się odwraca, jest jeszcze lepiej. Widać wtedy, że ma przewiewną bluzkę w różowe kwiaty oraz... baletki. Też z cekinami. Stwierdziliśmy, że brakuje tylko pluszowych majtek w kształcie smoka. Z głową w odpowiednim miejscu. Poza tym pani w wieczorowej sukni, spod której wystają trampki i jasnozielone leginsy.

I wiele, wiele więcej podobnych wrażeń i mezaliansów. Na ulicach Kantonu tłoczą się obok siebie maciupeńkie sklepiki i restauracyjki. W jednym można kupić głównie herbatę, ale także grzebienie. W innym głównie kosmetyki, ale także orzechy i ziarna. W innym, z kolei, orzechy i ziarna, ale także buty. Przechodząc obok stoiska ze słynnymi kurzymi łapkami odruchowo szukałem tostera albo uszczelki.

Właśnie. Pierwszy raz w życiu widziałem możliwość kupienia na targu uszczelki albo kranu. Chińczycy sprzedają wszystko i wszędzie, najczęściej przy otwartych drzwiach, często wychodzących na ulicę. Nie tylko zresztą handel, również gastronomia, w maciupeńkiej knajpce, przy tłumie przechodniów, Pani lepi pierogi, a pan wcina zupę z makaronem. Gdzieś indziej dentysta ma przeszklone drzwi wprost na ulicę, można pacjentce niemal zajrzeć do ust.

Poza tym Chińczycy lubią się ruszać. Kilku panów po pięćdziesiątce ofiarnie i z pasją gra w zośkę. Mama uczy dziecko sztuk walki. Chłopcy grają w tenisa pomiędzy domami. Ja mam „treningi” dwa razy w tygodniu – zatrudniłem się dodatkowo w przedszkolu, coś, co bałbym się robić w Polsce, tutejsze stawki (Europejczyk to w Zhaoqing towar deficytowy) mnie jednak przekonały, aby spróbować rozszerzyć swoje umiejętności. Robię to trochę metodą prób i błędów, ale coraz bardziej zaczyna mi się to podobać. A że przy okazji trzeba wyginać się i pląsać, wracam do mieszkania wymięty jak po maratonie (których co prawda nie uprawiam, może dlatego wymięty). Idąc alejkami kampusu nucę odruchowo „Five little monkeys”. Nie zwracają uwagi.





wtorek, 6 października 2015

Tajfun Mujigae i sen


Nasz świat europejski jest jednak raczej malutki i nieznaczący. Przedwczoraj tłumaczyłem chińskiej studentce kto to był Święty Piotr, bo słyszała o nim w piosence, a nie bardzo wiedziała kto zacz, wiedziała jedynie, że ktoś "ważny z Biblii".

Starszy Pan śpi w metrze, pod metrem młodszy pan też śpi na zakupionym właśnie komplecie pościeli. Podobno w IKEI Chińczycy najchętniej testują kanapy i materace. Poprzez drzemkę. U wyjścia z metra strażnik słania się na krześle. W Europie czy w Hong Kongu na schodach ruchomych zawsze lewa wolna, dla tych, co by chcieli wbiegać lub zbiegać. Tutaj wszyscy grzecznie czekają w dwóch rządkach. Wyluzuj się. Nic tu od ciebie nie zależy – zdają się mówić te zachowania. Mimo że w odległym zaledwie o kilkadziesiąt km Foshan szaleje tajfun. Tu, w Kantonie, „tylko” non stop leje, więc nici ze zwiedzania.

Szaleje tajfun, ale spokojnie, nasze służby „coś” z tym zrobią, zdaje się mówić reklama... służb? Szkoleń wojskowych? Nie wiem dokładnie. W autobusach co chwila leci spot z Jackie Chanem, w której ów prezentuje totalne skupienie i swoje klasyczne wygibasy wśród kropel wody. Aż musiałem sprawdzić, co to za marka, to "Chigo". I już wiem: Chigo to "wiodący producent systemów wentylacyjnych". Po niej następuje wzruszająca reklama oddawania krwi, w której Chińczycy z ręką na sercu dziękują za oddaną krew. Najpierw osobno, potem chórem (jestem z siebie dumny – dokładnie zrozumiałem, że dziękują, a nie np. przysięgają). Następnie urywek jakiegoś dziwnego występu, w którym dziewczę w masce jelenia śpiewa wspólnie z chłopcem w masce owcy. Dziewczę wygląda po prostu kretyńsko, chłopiec już lekko creepy, bo maska jest tak założona, że wygląda jakby śpiewał przez dziurę w krtani.

Wyjazd do Kantonu bardzo udany towarzysko, ekipa bardzo międzynarodowa, z nieznaczną przewagą Polaków, bo dwoje (ja i Liliana), poza tym John z Seattle i Japonka Saeko (imię bardzo łatwe dla mnie do zapamiętania, bo wymawia się niemal tak samo jak „Sajko”). Po drodze dołączyła Koreanka, Bułgarka i Bryțyjka z Nigerii. Gorzej ze zwiedzaniem – ze wspomnianych powodów zwiedzaliśmy głównie restauracje i sklepy wokół stacji metra. 


sobota, 26 września 2015

Goodbye blue sky


Czyli nieustanna obietnica burzy która nastąpiła może raz. Dwa tygodnie temu siedziałem na lotnisku Helsinki Vantaa, oglądając po raz kolejny przepiękny, okołowojenny film lapońsko-fińsko-rosyjski „Kukuszka”, w którym skazane były na siebie trzy osoby kompletnie nie znające swoich języków, co doprowadzało do tego țypu dialogów:

  • Kiedyś pisałem wiersze. Były okropne. Ale wtedy spotkałem Siergieja Jesienina, powiedział mi: pisz, pisz, chłopaku. Mam nawet jego zdjęcie z autografem, zobacz.
  • To twoja żona? Ładna.

Albo:

  • Ech, ty wolisz tego faszystę. Wiem, że zasługuję na ciebie.
  • To dlatego, że najadłeś się grzybów. Mówiłam, nie jedz, bo się zatrujesz.

Żeby było śmieszniej, na początku nie mogłem znaleźć na laptopie wersji z napisami, w związku z czym pierwsze pół godziny oglądałem bez jakiegokolwiek zrozumienia fińsko-lapońskich dialogów, próbując sobie jednocześnie przypomnieć fabułę z wcześniejszych seansów i jakoś to wszystko próbować dopasować. Ostatnio przez takie ciągi skojarzeń, robione po omacku, kupiłem w supermarkecie śmietankę w proszku, zamiast kawy. Ale jest coraz lepiej. Parę dni temu, w dniu, w którym jeszcze nie wpłynęła pensja, więc na karcie straszyły pustki, zapomniałem wziąć gotówki i musiałem na migi tłumaczyć kasjerce, że jednak wezmę tylko połowę produktów. Jakoś się udało. 
 
Trzeba powiedzieć, że tubylcy pomagają w ogarnięciu rzeczywistości. Pewnych rzeczy, w rodzaju założenia konta w banku, nie jesteś, zresztą, w stanie bez tubylcy ogarnąć (efekt dusznej pogody: chińska studentka ociera twarz Sajkowskiemu – to nie biblijna metafora). Tu, w mieście jak na polskie warunki dużym, bo ponad milionowym, a tak naprawdę prowincjonalnym, obcokrajowców jest niewielu, więc obecność „białej małpy” często wzbudza entuzjazm. Ostatnio przechodziłem obok grupy studentów pierwszego roku, tzw. „freshmenów”, którzy mieli akurat przerwę w szkoleniu wojskowym. Zaczęło się od pewnego szmeru, potem było pojedyncze „Hello”,na które odpowiedziałem, co wyraźnie ośmieliło resztę grupy, więc przywitali mnie zgodnym chórem. Jakby mieli komendę „say hello to biała małpa” („biała małpa” nie musi być metaforą, legendarna jest historia jak kilku polskich nauczycieli Zhaoqing University kupowało owoce na targu, a sprzedawca, cały rozpromieniony, kazał im poczekać i po chwili wyjął kiść bananów i wręczył każdej „białej małpie” po jednym).

Ale wróćmy do naszych dzielnych studentów, którzy przez pierwsze trzy tygodnie na kampusie dzień w dzień od świtu do zmierzchu uczą się maszerować i wydawać okrzyki. W zasadzie tylko tyle. Może to przejaw chińskiego podejścia do „organizacji”, które stawia na zupełną mechaniczność. Lub jest kompletnie umowne i fikcyjne. Na przykład, jak zasady ruchu drogowego. Przed kampusem jest przejazd kolejowy - kiedy otwiera się szlaban, tworzy się coś w rodzaju dynamiki roju pszczół, wszyscy pchają się naraz i jednocześnie, samochody, skuterki, rowery, piesi też. Po jezdni, bo chodnika tam akurat brak. O ile chodnik coś zmienia, skoro i tak potem okazuje się, że z niego także mogą korzystać skutery. „Szkoda, że tam jeszcze koni nie ma” (cyt. z Filipa, drugiego polskiego anglisty). 

I to osobliwe podejście do czystości. Przyznam, że na grillu skonfudowało mnie, gdy dostałem zafoliowany talerz, a jeszcze bardziej, że nie, nie mam zdejmować tej folii, tylko nałożyć sobie na tę folię, oni potem nie będą musieli tego myć, tylko zdejmą folię. 

Jedno się nie zmieniło: nadal nie cierpię grillowanych ośmiorniczek. Tak samo w Polsce, jak i w Chinach. Ba, grillowanych. Jakichkolwiek. Nie wiem jakim cudem stały się w Polsce synonimem „luksusu” i „przepychu”.